Plener jesienną porą – deszcz nam nie straszny!

To jedna z tych imprez gdzie patrzyłem w piątek rano za okno, zagryzałem wargi i zażartowałem do żony „złam mi prawy nadgarstek, to nie będę musiał jechać”. Ale nie śmiałem się. Mało słońca ostatnio było, a tu jak na złość, to ani nie odpuści, tylko bez przerwy pada i temperatura spadła o kilka kresek. Nie chciało mi się tak, że aż mnie skręcało. Ale powiedziałem że będę, że pojadę. To nie mogło być inaczej. Zacisnąłem zęby, spakowałem więcej bielizny, bo pierwsze co puszcza to zwykle buty, mimo iż dobrze pastowane, ale wystarczy przebiec kilak razy po wysokiej trawie i już zalewa. Skarpety to podstawa. Wszystko robię automatycznie, nie myśląc o niechęci do wyjazdu, nie entuzjazmując się niczym.
Gacie, skarpety, ręcznik, duprolka, mydło, niezbędnik, menażka, multitool (milion razy uratował mi życie na trasie), ładowarka. Po drodze do biedry po wuszty na ognisko i materiały „integracyjne”. Zajeżdżam na Park. Ciężarówki stoją już w kolumnie, ktoś jeszcze robi ostatnie zaprawki przy instalacji żeby ładowanie na pewno nie siadło na trasie. Wrzucam plecak na Stara 660 i już czuję bluesa. Mimo że pada, przestaję na to zwracać uwagę. Zaczyna się przygoda, do pokonania mamy 150km, co dla tych dziadków motoryzacji to już jest wynik. Witam się w przelocie z ekipą, bo każdy ma swoje ostatnie drobiazgi do wrzucenia, żeby w ten na wskroś deszczowy weekend niczego nie zabrakło. A to jeszcze wodę pitną dotankować, a to dodatkowe kalosze, albo koszyk na grzyby. Takie bieganie pt. jeszcze nie jedziemy to jeszcze szybciutko sobie coś tam doładuję.
W końcu ruszamy. Już ciemno jest. I pada deszcz. Ci, którzy latają taki autami, wiedzą co to za „frajda”.. Nic nie widać. Ale wchodzę do kabiny, silnik Pszczółki już rozgrzany, pachnie rozgrzanym silnikiem, dopaloną benzyną i dźwięk tykającej sprężarki.
Ruszamy! Za Częstochową deszcz przestał padać, lecimy równym tempem w 3 ciężarówki i jeden bus. Dojeżdżamy na miejsce ok 21, już ciemno, ale ognisko wysokie oświetla dobrze. Sprawnie rozstawiamy obóz, na szczęście dużo nie ma. Sala operacyjna, przedłużacz, agregat, oświetlenie i namioty ekspresowe z ławami. Można już na ognisko.

Deszcze nie odpuścił praktycznie przez cały weekend. Ale zaplecze logistyczne było na tyle rozbudowane że na bieżąco można było moknąć i suszyć się. Ogrzewanie, gorące jedzenie z kuchni polowej, ognisko i wspaniała atmosfera sprawiły że deszcz był tylko elementem dekoracyjnym imprezy.

Na powrocie droga wydała się dużo szersza, niż gdy jechaliśmy tu w nocy w strugach deszczu.
Z daleka świeci się nasz obóz, widać salę operacyjną, która jest w stanie pomieścić 10 osób na cały weekend, z ogrzewaniem i ławkami. Potem nasze namioty ekspresowe, gdzie jedliśmy śniadanie. Dalej Pszczółka pod tym silnym źródłem światła, którą jechałem i jednocześnie mój kamper. A dalej busik Bogusi. Z prawej widać namiot pod którym wszyscy się bawili.
A na pierwszym planie Dominika, która niedawno otrzymała odznakę Skorpiona i teraz dumnie lśni na czerwonym rombie na jej berecie.
Ognisko paliło się cały weekend. Rano przy gorącym kubku kawy można było sobie spokojnie kontemplować widoki.